Dobre Słowo 10.10.2010 r. – XXVIII niedziela zwykła, rok C
Sztuka życia
Boże Ojcze, dziękujemy Ci za to, że przez Jezusa w Duchu Świętym do nas przemawiasz. Dziękujemy Ci, że masz moc większą od naszych wyobrażeń i przyzwyczajeń, które sprawiają, że w tej chwili chcielibyśmy się wyłączyć, żeby nie odnaleźć świeżości w przesłaniu do nas skierowanym. Dziękujemy Ci, że tę moc udostępniasz każdemu, kto o nią woła. Prosimy, zmiłuj się nad nami.
Sztuką niewątpliwie większą niż zakończenie przewodu habilitacyjnego jest docenianie tego, co się ma. Sztuką jest docenianie tego, co otrzymujemy, choćby to była drobnostka – tak niewiele, że aż szkoda czasu, by na to spojrzeć.
Takiej sztuki uczy nas Jezus. Czemu nas uczy? – Bo kocha życie. Chciałby, żebyśmy też kochali życie – jedno, niepowtarzalne – mając lat kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt. Bym je kochał w tym odcieniu pory roku mojego życia, w którym jestem. Wiosna, lato, jesień, zima... Tej sztuki uczy nas Chrystus, bo prawdziwa radość życia nie przychodzi wraz z osiągnięciem czegoś największego, ale czegoś, co jest codzienne i zwykłe. Takie przesłanie próbuje dzisiaj do nas dotrzeć z Bożego słowa.
Jezus zmierzając do Jerozolimy, przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Bardzo niebezpieczny teren. Gdy wchodził do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych, czyli osób, z którymi nie radzi sobie medycyna, a ponieważ sobie nie radzi, to musi coś wymyślić. Przepisy prawne mówiły, że z tymi, z którymi nie można sobie poradzić, np. z chorymi na trąd, należy się w społeczeństwie pożegnać, czyli odsunąć ich na bok. 50 metrów – to była dozwolona przestrzeń, w której trędowaci mogli się poruszać. Swym krzykiem, dźwiękiem kołatek, a także charakterystycznym strojem, sygnalizowali: Z nami nie warto trzymać. My już jesteśmy niechciani przez społeczeństwo, bo sobie z nami nie radzi. Dotknięcie trędowatego było niezwykle ryzykowne, dlatego przepisy bardzo zaostrzały – w trosce o zdrowych – kontakt z tego typu chorymi.
Zatrzymali się z daleka. Mieli szacunek do przepisów oraz do ludzi zdrowych. Głośno zawołali: „Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami”. Chyba nie ma piękniejszej modlitwy człowieka, który zdaje sobie sprawę ze swej kondycji, niż ta: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. To nie jest modlitwa, która coś tłumaczy czy próbuje coś zrozumieć, użalić się, wybrnąć z trudnej sytuacji, ale jest to modlitwa kogoś, kto świetnie zdaje sobie sprawę ze swoich możliwości.
Pierwsza zachęta dla nas, to pytanie: Na ile zdaję sobie sprawę ze swoich możliwości? Na ile wiem, że mam jednego Mistrza? I nie jest nim ani mój spryt, ani myślenie, ani zapobiegliwość, zdolności, kreatywność, przedsiębiorczość. Tym Mistrzem jest Jezus Chrystus. Mistrzem męża nie jest nawet żona ani mistrzem żony nie jest mąż. Mistrzami nie są dzieci i nie są rodzice. Mistrz jest jeden – Jezus Chrystus.
Jezus jest przejęty losem człowieka, bo przecież po to przyszedł, żeby przejmować się losem ludzi. I to nie tak, żeby nad nimi utyskiwać, ale przejąć się w taki sposób, żeby dotknąć człowieka, zachęcić go do wiary w Niego i prowadzić przez życie. Jezus chce przestrzegać przepisów i wydaje polecenie zgodne z nimi. Tak ich jednak przestrzega, żeby zobaczyć w nich człowieka, bo nie jest urzędnikiem, tylko kochającym Mistrzem.
Jezus rzekł do nich: „Idźcie, pokażcie się kapłanom”. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Dar, który otrzymują, wynika z posłuszeństwa wierze. Oni uwierzyli. Czy zrozumieli? – Trudno powiedzieć. Na pewno byli posłuszni.
Druga prawda, która próbuje nas naprowadzić na zauważanie tego, co mamy w życiu, mówi, że bez posłuszeństwa wierze w Jezusa Chrystusa-Mistrza niewiele można w życiu osiągnąć, poza rozczarowaniem. Mamy być posłuszni Jezusowi i Jego słowu.
Nasuwają się pytania: Kiedy ostatni raz, poza niedzielą, miałem kontakt z Bożym słowem? Kiedy ostatni raz słuchałem Bożego słowa i przeczytałem je z takim samym nastawieniem, z jakim sięgam do ulubionych seriali, książek czy gazet? Czy zdarzyło mi się w życiu wcześniej przeczytać Boże słowo, które będzie odczytywane w niedzielę na Mszy Świętej? To są bardzo jasne, czytelne, klarowne, otwarte pytania, które też próbują nas zachęcić do tego typu praktyk, a także pozwalają zdać sobie sprawę, czy jestem posłuszny wierze, czy sięgam do Bożego słowa.
Dostrzeżenie tego, że otrzymało się dar, to konsekwencja posłuszeństwa wierze. Jeśli ktoś jest posłuszny wierze, to dostrzeże dar, jaki otrzymał. I zobaczy, że jego życie nie jest zemstą Boga, nie jest zbiegiem okoliczności, splotem różnych przypadków, tylko darem. Każde z wydarzeń jest darem.
Święty Paweł w Pierwszym Liście do Tesaloniczan, którego fragment śpiewamy w aklamacji przed Ewangelią, mówi: Za wszystko dziękujcie Bogu. Nie za to, co zrozumieliście, nie za to, co czujecie, że jest sensowne, ale za wszystko.
Jeżeli mamy się spotkać z Bożym słowem, to te pytania są nieodzowne i skierowane do nas wszystkich. Trzecie pytanie brzmi: Kiedy ostatni raz, drogi mężu, droga żono, dziękowaliście za sakrament małżeństwa? Kiedy ostatni raz dziękowałaś, droga siostro, za męża? Podaj konkretną i precyzyjną odpowiedź. Kiedy ostatni raz dziękowałeś Bogu, drogi dziadku, za wnuki? Kiedy ostatni raz dziękowaliście, drogi tato i droga mamo, za swoje dzieci?
To są bardzo jasne i klarowne pytania, których celem jest zwrócenie naszej uwagi i zaproszenie do tego, byśmy doceniali to, co mamy. I nie czekali na jakieś katastrofy, tragedie, które sprawią, że powiem: To był świetny człowiek. To był ktoś niezastąpiony. Tego typu sformułowania powinny padać codziennie: Jesteś dla mnie ważna, kochana żono, kochana córko, kochana mamo. Jesteś dla mnie ważny, kochany mężu, kochany synu, kochany tato. Jesteś dla mnie ważny tu i teraz. Dziękuję Bogu, że cię mam.
Zabrakło tej wdzięczności dziewięciu, spośród dziesięciu uzdrowionych. I – o ironio losu – tym, który przyszedł podziękować, był człowiek podwójnie znienawidzony, Samarytanin, którego Żydzi nie znosili. Samarytanin wrócił i oddał chwałę Bogu.
Ciekawe, że niebezpieczeństwa czy różne tragedie potrafią zjednoczyć ludzi. Ciekawe, bo spośród tych dziesięciu Samarytanin był razem z Żydami w grupie trędowatych. Jak to jest, że niebezpieczeństwa potrafią nas zjednoczyć, że wtedy nie ma podziałów na partie polityczne, na sąsiadów, na lepiej wykształconych? Co za dziwne zrządzenie Bożej Opatrzności, że Pan Bóg często musi dopuścić jakieś przykre doświadczenie w naszym życiu, żebyśmy przejrzeli na oczy. Co za tajemnica. Dlaczego, Boże, muszę przeżywać tak trudne doświadczenia, żeby nagle odkryć, że życie jest niepowtarzalnym darem? Dlaczego? Dlaczego muszę upaść w grzechu, żeby chwalić miłosierdzie Boga, który ma nieustannie życzliwe usposobienie do mnie, kocha mnie i nawet, jak podnosi głos, to tylko dlatego, żeby mnie obudzić?
Bóg niejako pyta się nas: Co Ja jeszcze muszę zrobić, żebyś Mnie zauważył w twoim życiu? Może trzeba sobie sporządzić listę życzeń do Pana Boga. Nie ma w tym, co mówię, ani cienia ironii. Co jeszcze muszę zrobić, żebyś doceniła swoje małżeństwo, swoje dzieci? Co muszę zrobić? – To jest pytanie, które ma nas pobudzić do większej wdzięczności, bo przecież nie zakładam, że wszystkie te pytania związane są z jedną odpowiedzią: Tak, ja tego nie robię. Tak, ja nie słucham słowa Bożego. Tak, nie jestem wdzięczny. Do niczego się nie nadaję. – Nie. To nie jest cel tych pytań. One mają zachęcić do doceniania codzienności, bo sztuką życia jest docenianie tego, co się ma, i bycie wdzięcznym Bogu.
Kolejne pytanie: Ile jeszcze rzeczy musi się wydarzyć, żebym odkrył, że tak naprawdę, to już nic w moim życiu nie musi się wydarzać, bym spotkał Boga? Bo On jest ze mną bardzo blisko i nie muszę się gimnastykować, popisywać, wygłupiać, tylko otwierać oczy każdego dnia, nie stawiając warunków, nie żądając, tylko doceniając to, co mam. Bo św. Paweł mówi: Za wszystko dziękujcie Bogu.
Często stawiamy Panu Bogu warunki. Mamy listę oczekiwań: Bo gdyby to… Gdyby tamto… To byłbym bardziej wierzący. Nic bardziej mylnego.
Kiedyś zagadnąłem młodych ludzi: Dlaczego nie chodzicie na Mszę Świętą? – A bo te starsze panie w kościele – starsze dziewczyny :) - nas zniechęcają… Bo ten organista… Ławki są niewygodne… itd. Zapytałem więc: Co musiałoby się stać, żebyście przyszli? Czy gdyby organistą w twoim kościele był Piotr Rubik?... Gdyby na Mszy Świętej śpiewał najlepszy z chórów?... Gdyby ławki były wytapicerowane tak, że siadasz i odpływasz?... Gdyby ministrantami byli prezenterzy telewizyjni lub gwiazdy show biznesu?... To czy przyszedłbyś do kościoła? Naprawdę w to wierzysz? I wtedy wśród nich zapanowała dezorientacja i konsternacja: No nie bardzo. Nie do końca o to chodzi.
Więc gdyby się okazało, że uda się przez to kazanie kogoś namówić do sporządzenia szczerej listy życzeń do Pana Boga – co musiałby zrobić, żebym docenił życie, które mam, i gdyby się okazało, że wypisaliśmy wszystkie rzeczy bardzo otwarcie, to w świetle Bożego słowa uczciwie byłoby powiedzieć: Zapewniam, że nawet gdyby to wszystko Pan Bóg spełnił, to jeszcze byś czegoś chciał. Problem jest więc gdzie indziej.
W ostatniej części Shreka zastosowano genialny pomysł. Shrek, mąż Fiony, postanawia zmienić sobie życie. Zmienia je tak, że nagle okazuje się, że wszystko paprze, bo on myślał, że to, co ma, jest nudne i beznadziejne: ta żona, powtarzające się czynności, ta praca i te dzieci… Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że doświadczenie, które przeżywa, doprowadza go do następującego wniosku: Doceniaj to, co masz. Ciesz się tym, co dzisiaj otrzymałeś. Bo sztuką życia jest doceniać to, co się ma tu i teraz.
Ksiądz Leszek Starczewski