„Łatwy" Zbawiciel i „wierzący" dręczyciele
Zdaje się, że miejsca, w które Jezus dziś idzie, są terenem bardzo jałowym. Tyr i Sydon to miejsca pełne pogaństwa. Nieść tam Ewangelię, to – po ludzku rzecz biorąc – horror. Nieść tam ogień miłości, to dopiero rzeczywistość, która staje się wyzwaniem. To nie siedzenie sobie przy ołtarzu, w pierwszym, siódmym czy ostatnim rzędzie, z jednej czy drugiej strony kościoła. To nie głoszenie słowa na spotkaniach, gdzie ludzie w miarę się znają, rozumieją, wiedzą, po co przyszli. To jest miejsce rzeczywiście dzikie, pełne niepewności. Jezus udaje się tam. Jezus podążył w stronę Tyru i Sydonu. To nie jest spacerek. Jezus, świadom misji, świadom dzieła, jakie Ojciec Mu zlecił, idzie w tamtą stronę.
Dobre Słowo 14.08.2011 r.
„Łatwy" Zbawiciel i „wierzący" dręczyciele
Panie, obdarzasz swoim błogosławieństwem miejsca, w które przychodzisz. Zawsze niesiesz łaskę. Prosimy Cię, ulituj się nad nami, abyśmy dostrzegli Twoją obecność tam, gdzie żyjemy, abyśmy ku tej obecności skierowali serca w tym stanie wiary, nadziei i miłości, w którym jesteśmy. Spraw, aby Twoje błogosławieństwo pokonało wszelkie przekleństwa odstępstw, niewierności, zniechęceń, każde zło, które w nas jest i nie pozwala nam cieszyć się Twoją obecnością, widzieć Ciebie i świadczyć o Tobie.
Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne – zapisał Ewangelista Jan. Tę prawdę Jezus wyrażał całym sobą. Pewnego dnia powiedział nawet: Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę, aby on już zapłonął. Rozpoznać Jezusa, to rozpoznać cel Jego misji: rozdzielanie uzdrawiającej siły ognia miłości.
Zdaje się, że miejsca, w które Jezus dziś idzie, są terenem bardzo jałowym. Tyr i Sydon to miejsca pełne pogaństwa. Nieść tam Ewangelię, to – po ludzku rzecz biorąc – horror. Nieść tam ogień miłości, to dopiero rzeczywistość, która staje się wyzwaniem. To nie siedzenie sobie przy ołtarzu, w pierwszym, siódmym czy ostatnim rzędzie, z jednej czy drugiej strony kościoła. To nie głoszenie słowa na spotkaniach, gdzie ludzie w miarę się znają, rozumieją, wiedzą, po co przyszli. To jest miejsce rzeczywiście dzikie, pełne niepewności. Jezus udaje się tam. Jezus podążył w stronę Tyru i Sydonu. To nie jest spacerek. Jezus, świadom misji, świadom dzieła, jakie Ojciec Mu zlecił, idzie w tamtą stronę. Wydawać by się mogło, że każdemu, kto tylko Go rozpozna i będzie szukał u Niego wsparcia, tej łaski, tego ognia, tych pragnień, Jezus tego wszystkiego po prostu udzieli.
Nagle zjawia się kobieta kananejska, która chce zaczerpnąć z ognia i spotyka się z milczeniem Jezusa. A reakcja uczniów jest bardzo konkretna: „Odpraw ją, bo krzyczy za nami!” Wydaje się nawet, że Jezus opowiada się po stronie rozeznania, jakiego dokonali uczniowie: „Odpraw ją, bo krzyczy za nami!” Lecz On odpowiedział: „Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela”.
Czym jest dom Izraela? To dom modlitwy. Słyszeliśmy w pierwszym czytaniu: Dom mój będzie nazwany domem modlitwy dla wszystkich narodów. Modlitwa dla prawdziwego, pobożnego Izraelity, to był żywy, pełen ognia dialog serc, które wzajemnie się kochają, są otwarte na siebie, które się nie przyzwyczaiły, ale dzielą się najdrobniejszymi szczegółami ze swojego życia.
Jestem posłany – mówi Jezus – tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela. I oto przychodzi kobieta kananejska, która wobec tych przeciwności przybliża się do Jezusa. Jej gorące pragnienia wyczuwają, że w tym Sercu, milczącym w tej chwili, z pozoru jednoznacznie niedostępnym, głuchym, jest ogień potrzebny jej i jej córce: Panie, dopomóż mi!
Odpowiedź Jezusa, który wchodzi w dialog, ciągle idzie po tej samej linii: Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom, a rzucić psom. W innym miejscu Jezus powie, żeby nie rzucać pereł przed wieprze. Do dość obraźliwe – delikatnie mówiąc – sformułowania. Izraelici na lewo i prawo szastali takimi określeniami względem pogan: psy, pogańskie psy. Odpowiedź kobiety sugeruje, że Jezus użył tego samego określenia, co ci z domu Izraela, ale tonacja musiała być inna. Można do kogoś powiedzieć: kochany łobuz albo: łobuz, wariat, ale dużo zależy od tonacji. Niby taki szczegół, drobnostka, ale bardzo istotna.
Kobieta wyczuwa ogień i wyczuwa Jezusa. Rozpoznaje w Nim jednoznacznie kogoś, kogo nie opuści, zanim nie otrzyma tego, co jest jej potrzebne, a jej córka jest ciężko dręczona przez złego ducha. Odpowiedź kobiety: Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów maksymalnie zbliża ją do Jezusa.
O Jezusa trzeba walczyć. Jezus nie jest i nigdy nie będzie gotowcem. Jeśli Jezus stał się w życiu Jego wyznawców gotowcem, Kimś, kogo łatwo się otrzymuje, łatwo się – bez przeproszenia – zapycha swoje uszy Jego słowem, zapycha swoją duszę Jego ciałem, to taki Jezus niewiele może zdziałać w życiu. Nie każdy, który mówi Mi: „Panie, Panie”, wejdzie do królestwa niebieskiego.
Łatwo zdobyty Jezus łatwo przyjdzie i łatwo sobie odejdzie. O Jezusa trzeba walczyć.
Pragnienia obecne w Sercu Jezusa – jak pięknie dziś zauważa modlitwa kolekty – daleko przewyższają wszelkie pragnienia, jakie możemy sobie wymyślić, wymarzyć, w naszych sercach. Jezus ma odpowiedź na najgłębsze pragnienia naszych serc, do których nie mamy pojęcia, jak się dostać. To Jezus znajduje sposób, żeby te pragnienia w nas obudzić.
Bogu dzięki za Jezusa, który milczy. Bogu dzięki za Jezusa, który zdaje się nas zbywać. Bogu dzięki za Jezusa, który z pozoru mówi do nas bardzo obraźliwie przez różne wydarzenia. Cel jest jeden: przekazać miłość, jaką ma Ojciec, rozprawić się z tym, co nas ciężko dręczy – ze śmierdzącym lenistwem, z rutyną, przyzwyczajeniem, z tym wszystkim, co sprawiło, że stoimy jak lampy, że zachowujemy się jak ćmy w czasie spotkania z Jezusem w Eucharystii, w Jego słowie, w modlitwie, co sprawia, że jesteśmy bądź jacy, bez wyrazu, bez twarzy, bez serca. Bogu dzięki za Jezusa, który ma ogień w Sercu, i tego ognia pragnie udzielać również i przez to, że dopuszcza sytuacje, w których doświadczamy, że jedynym sposobem na ich przeżycie jest nieustannie wołanie: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Panie, dopomóż mi! Panie, masz rację, że milczysz! Panie, masz rację, że mnie zbywasz, że traktujesz mnie jak psa! Ale chociaż okruszek. Jedna kropla Twojej Krwi potrafi sprawić, że zeschła ziemia mojego serca stanie się z jałowej płodną i wyda owoc. – „O niewiasto, wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz”. Od tej chwili jej córka została uzdrowiona.
Słuchając tego słowa, jesteśmy zaproszeni do spotkania się z Jezusem na płaszczyźnie prawdy Jego słowa. Nie na płaszczyźnie naszych wyobrażeń o tym, jaki Jezus jest, ale na płaszczyźnie tego, jak się Jezus objawia. A jest to Ktoś bardzo konkretny, bardzo żywy. Jego nie da się złapać w powierzchowność. Nie można Go rozpoznać przez niezdecydowanie, ale tylko przez bardzo konkretne wołanie: Jezu, ulituj się nade mną, bo Ty na pewno żyjesz, Ty na pewno jesteś obecny w moim życiu! To, że Cię nie widzę, Jezu, jest powodem do tego, żeby tym bardziej za Tobą chodzić, biegać, dla Ciebie tracić wszystko i wszystkich, byle tylko Ciebie spotkać, byle tylko doświadczyć Twojej mocy i o niej mówić.
Dzisiejsza liturgia bardzo wyraźnie mówi, że Kościół, który zamknął się w sobie, to Kościół, który gnije. Wspólnota, która zamknęła się w sobie, staje się drętwa, jeśli nie otwiera się z darem, jakim jest Jezus Chrystus żywo obecny ze swoim miłosierdziem w konkretach, w niedomaganiach, słabościach, upadkach. Jeśli się nie otwiera, to traci czas. Jest to jedna wielka głupota i fikcja.
Panie, pomóż nam spotkać się z Tobą w prawdzie, odkryć stan naszej wiary, nadziei i miłości nie po to, by się wściekać na siebie – to potrafimy – lub żeby powiedzieć: Tak, tak, oczywiście, takie jest przesłanie tego słowa, ale ze mną nie jest tak najgorzej… Jest gorzej niż myślisz. – Spraw, by wydobyło się z nas wołanie: Panie, ulituj się nade mną! Jestem ciężko dręczony przez siebie samego, przez złego ducha, przez powierzchowność. Ulituj się nade mną i obdarz mnie łaską wielkiej wiary, a reszta będzie mi z pewnością dodana. Najważniejsze, żeby mieć wielką, gorącą wiarę.
Ksiądz Leszek Starczewski