Dobre Słowo 27.08.2012 r.
Kiedy Słowo nie przynosi owocu?
W dzisiejszej Ewangelii Mateusza widzimy drugą odsłonę dramatu rozgrywającego się między Jezusem a faryzeuszami. Jezus kontynuuje dziś bezpardonową krytykę faryzeuszy – elity intelektualnej i religijnej Izraela, ludzi, którzy byli Mu jednak bardzo bliscy. Wcześniej słyszeliśmy, jak mówi, że są zbyt mało braćmi dla innych. Kreują się na mentorów, nauczycieli, wiążą ludziom ciężary nie do uniesienia, zamiast zdejmować je z barków innych. Są takimi emocjonalnymi czarnymi dziurami, bo wciąż domagają się pochwał, pierwszych miejsc.
Co dzisiaj zarzuca im Jezus? – Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą. Nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, kiedy zamyka się przed innymi królestwo niebieskie. To jest oczywiście możliwe, ale co trzeba rzeczywiście zrobić, żeby zamknąć przed drugim królestwo niebieskie? W kontekście faryzeuszy wydaje mi się, że Jezus zarzuca im wkładanie na barki ludzi zbyt ciężkich praw i przykazań. To są ciągłe wymagania, bez krzty miłosierdzia, zastanowienia się, czy te wymogi są dostosowane do realiów życia. To jest czysty rytualizm, przykazania dla przykazań, wkładanie na siebie różnych praktyk dewocyjnych zupełnie bez rozeznania. To jest także wkładanie na innych pewnych praktyk, ciągłe wypominanie i wyrzucanie rzeczy, bez pozytywnej motywacji. To jest rzecz, która powraca do mnie tutaj, na Bronxie, notorycznie, bo o tym mówią często ludzie, słuchający kazań, także w Kościele. Brak im docenienia tego, co robią. W ten sposób zamyka się królestwo.
Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą. Sami nie wchodzicie, czyli te wymagania są zbyt ciężkie nawet dla tej elity intelektualnej i religijnej – dla faryzeuszy. Sami nie wchodzą, znaczy, że nie dają też przykładu, jak przestrzegać tych praw i Bożych przykazań, ale – co gorsza – nie pozwalają innym wejść do królestwa Bożego. Innymi słowy prezentują Boga i wiarę z tak nieatrakcyjnej strony, że zniechęcają innych do wejścia do królestwa Bożego. To jest antyświadectwo kogoś będącego bardzo blisko Boga, a niepotrafiącego Go pokazać, do Niego zachęcić, ale też właściwie ukazać Go we własnym życiu. Tutaj aż się prosi, żeby spojrzeć na siebie i zapytać się bardzo szczerze, czy życie, które prowadzę, przekonuje mnie samego, czy znajduję w nim pasję, radość, miłość poruszającą mnie samego, a później kogoś, ktoś patrząc z boku na mnie zapragnąłby takiego samego życia, wejścia do królestwa Bożego? – Ciekawe...
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo obchodzicie morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. A gdy się nim stanie, czynicie go dwakroć bardziej winnym piekła niż wy sami. Niby staracie się o braci, o to, żeby szli razem z wami do królestwa Bożego, ale później, kiedy już takiego brata znajdziecie, kiedy nawiążecie relację, jesteście jak krzywe zwierciadło, w którym brat nie widzi swoich dobrych cech, nie widzi pozytywów. Ma doszukiwać się tylko i wyłącznie swoich wad, szukać i grzebać w swoich grzechach, ciągle się poprawiać. Jest taka pokusa. Przyznam, że przechodziłem przez taki etap w seminarium. Siedziałem w kaplicy i zastanawiałem się, co jeszcze zmienić, co grzesznego, jaką słabą stronę Bóg dostrzega w moim życiu, której ja nie widzę i co warto by dla Niego zmienić. Dopóki Pan nie skierował do mnie bardzo mocnego słowa o tym, żeby wreszcie ucieszyć się Jego obecnością, żeby po prostu zwrócić uwagę na dobro, które jest we mnie i które mi daje, żeby bycie przy Nim nie było tylko neurotycznym wczytywaniem się w swoje serce i tropieniem słabości i grzechów, ale przede wszystkim radością z tego, że Boże słowo otacza mnie swoją miłością i zrozumieniem. – Jesteście jak krzywe zwierciadła, bo brakuje wam równowagi pomiędzy mówieniem o grzechu i o miłosierdziu. Bóg naprawdę nie chce, żebyśmy się zbytnio obarczali naszymi grzechami, raczej, żebyśmy kontemplowali w naszym życiu historię Bożego miłosierdzia.
Biada wam, przewodnicy ślepi. Bardzo mnie uderza to stwierdzenie. Co trzeba zrobić, żeby stać się takim ślepym przewodnikiem? Ten, który miał prowadzić innych, słucha słowa, nagle sam staje się ślepy. Jezus przytacza tutaj wiele faryzejskich zwyczajów, składanych przysiąg, przykazań, w których oni przedkładają rzeczy znacznie ważniejsze, niż świątynia. Przedkładają złoto świątynne nad rzecz znacznie ważniejszą – nad świątynię. Ołtarz jest dla nich mniej ważny, niż spoczywająca na nim ofiara.
Przewodnicy ślepi, eksperci w Bożych tajemnicach, gubią się w drobiazgach, nie zwracając uwagi na to, co rzeczywiście ważne, czyli tak naprawdę uciekają od życia. To są ludzie, którzy być może zbyt uciekają w drobiazgowe roztrząsanie problemów swojego serca, duszy. Zbyt zapatrzyli się w siebie, a zbyt mało słuchają słowa. Nam także to grozi. Trzeba słuchać swojego serca, ale może to być niebezpieczne, jeśli zapatrzymy się tylko i wyłącznie w nie, a zapomnimy, że istnieje jeszcze realny świat wokół nas, ludzie potrzebujący nas, relacje, praca, żona, mąż, rodzina. To wszystko nie może być rzeczą drugorzędną wobec słowa. Właściwie słowo skierowuje mnie ku innym, żebym nie był tylko człowiekiem neurotycznie zapatrzonym w siebie i szukającym wciąż w sobie jakichś problemów, czy radości.
Innymi słowy, Jezus w tej dramatycznej ocenie faryzeuszy wskazuje na to, że nawet będąc blisko słowa – bo jest to elita, ludzie naprawdę czytający i medytujący słowo Boże – nasza duchowość może nie wydawać owoców. Jakie są objawy takiej duchowości, która chyba się ześlizguje po równi pochyłej w dół, która nie przynosi owoców?
Po pierwsze, przesadne wymagania, obarczanie się rzeczami, których ani nie rozumiemy, ani nie przynoszą nam korzyści. Na płaszczyźnie duchowej to są różne praktyki pobożnościowe, ale chodzi także o inne płaszczyzny życiowe. Przesadne wymaganie jest zawsze znakiem braku miłości wobec samego siebie, niezrozumienia samego siebie i złej duchowości.
Po drugie znakiem chorej duchowości jest także przesadne doszukiwanie się słabości w samym sobie i w innych. Bóg chce, żebyśmy celebrowali Jego miłosierdzie. Tu jest także miejsce, żeby odkrywać swoje słabości, ale jeśli głównie one wypełniają nasze myśli, modlitwę, to jest coś nie tak.
Wreszcie trzeci znak niezbyt owocnej duchowości to zapatrzenie się w siebie, duchowość introwertyczna, zapominająca, że celem naszego życia nie jest samodoskonalenie się, ale ukochanie innych, także ukochanie Pana w innych, w naszych relacjach, w tym, co mamy tutaj, w pracy. Kiedy praca i wszystko inne dookoła przestaje przynosić radość, to może jest sygnał tego, żeśmy się zbytnio zapatrzyli w nasze słabości i tropimy własne serce. To nie jest zdrowe, jeśli tego jest zbyt dużo. W ten sposób ucieka się od życia.
To jest też odpowiedź na to, dlaczego słowo w faryzeuszach nie wydawało owoców. Nie dlatego, że słuchali go dużo i zdążyli się do niego przyzwyczaić, czyli nie rutyniarstwo. To do pewnego stopnia grozi każdemu z nas, ale myślę, że to nie był największy problem faryzeuszy. Największym problemem faryzeuszy było chyba to, że słuchali słowa Bożego w oderwaniu od życia, skupieni na sobie, w oderwaniu od innych. Oni myśleli też o innych, słuchali słowa, żeby uczyć innych, ale w oderwaniu od prawdziwego życia. To jest niebezpieczeństwo sprawiające, że życie nie wydaje we mnie owocu. Słuchać słowa tak, żeby wydawało owoc i we mnie, i w życiu drugich, to jest cel naszego spotkania ze słowem.
Ilustracją – do pewnego stopnia – tych treści, o których dzisiaj mówimy, jest piosenka Eltona Johna Sacrifice. Interesuje mnie i frapuje w niej przede wszystkim refren. Elton John zaczyna od tego, że ludzką rzeczą jest, jeśli w życiu pojawiają się problemy i rzeczy nie idą tak, jak byśmy chcieli, kiedy przychodzą i wkradając się w nas różne pokusy – pokusa zniechęcenia do kochania drugiego, do słuchaniem słowa. Zimne, zimne serce, serce uczynione takim przez ciebie. To żadna ofiara, proste słowo. Po prostu dwa serca żyjące w dwóch oddzielnych światach.
Czy nie dzieje się tak, kiedy słuchamy słowa Bożego w oderwaniu od życia, skupieni tylko na sobie? Słowo jest po to, żeby budować relacje, dawać nam odwagę i miłość do zmieniania naszego życia, zmieniania także siebie, ale ukochania innych. Pod warunkiem, że znajdziemy tam coś dla siebie. Niech dzisiejsze słowo pozwoli nam odnaleźć coś dla siebie i paradoksalnie oderwać się od skupienia tylko na sobie. Niech pomoże nam wyjść do innych. Amen.
Ksiądz Marcin Kowalski