Dobre Słowo 03.08.2012 r.
Moje prawdziwe kolory
W dzisiejszej Ewangelii Jezus odwiedza swoje rodzinne miasto Nazaret, miejsce, gdzie powinien czuć się bezpiecznie, bo jest przecież u siebie. Po co się tam znalazł? Jaki był cel wyprawy do Nazaretu? Czy przyszedł tam po prostu odpocząć w drodze, głosząc słowo Boże? Czy wpadł na weekend, żeby spędzić trochę czasu z przyjaciółmi, z rodziną, przyszedł na rosół do Maryi? Czy też sprowadziło Go tam coś innego? – Ewangelia sugeruje, że to jest droga misyjna Jezusa. Przyszedł tam, gdyż Jego droga nie mogła ominąć Nazaretu. Tam też miał głosić słowo.
Znają Go tam, jak nikt inny, bo najpierw widzieli jako chłopca, później młodzieńca, który pracował w warsztacie ze swoich przybranym ojcem Józefem. Nie znają Go natomiast jako proroka i Syna Bożego. Od czasu, kiedy opuścił Nazaret, być może upłynęło – chronologicznie rzecz biorąc – niewiele dni, miesięcy czy lat, ale zmieniło się bardzo dużo. Jezus wraca nie jako dziecko czy młodzieniec, mężczyzna, ale jako prorok i Syn Boży. Rozsądniej byłoby zachować się tam spokojniej, nie wzbudzać kontrowersji, być może zostać kilka dni, by spotkać się z przyjaciółmi, porozmawiać z rodziną. Być takim starym, dobrym Jezusem, którego zapamiętali sobie ludzie w Nazarecie. I na pewno by Go pokochali. Ale Jezus nie chce wchodzić w tę rolę, którą już przeżył. Nie chce być już ani dzieckiem, ani młodzieńcem, ani mężczyzną, którego znają. Teraz odkrył swoją tożsamość i chce, żeby oni także ją odkryli. Jest i pozostanie wierny swoje misji i tożsamości. Dlatego właśnie, kiedy wchodzi do Nazaretu – jak mówi ewangelista Mateusz – zaczyna nauczać w synagodze.
Jezus jest w 100% sobą, nie ukrywa przed mieszkańcami Nazaretu, że już dojrzał. Ma swoją misję i życiową pasję. Jest nią słowo, którym chce się z nimi dzielić. To jest droga misyjna Jezusa. Oczywiście objawiając to, kim jest i pokazując ludziom, jak bardzo się zmienił, On także ryzykuje. Bycie sobą to zawsze ryzyko, które podejmujemy.
Gdy myślimy o Jezusie, który jest wierny swojej misji i nie boi się być sobą, rodzi się pytanie: Na ile my potrafimy być sobą w naszych środowiskach, rodzinach, wśród bliskich, przyjaciół, w tych miejscach, gdzie Pan nas postawił? Czy wchodzimy w role dzieci, czyli role nie do końca partnerskie, ale zależne od innych? Może jest to rola lokalnych wesołków, kiedy spotykamy się z innymi? Czy mamy odwagę być sobą, czyli pokazać, co tak naprawdę mieści się w naszym sercu? Porozmawiać nie tylko o pogodzie, pracy, problemach, ale podzielić się z bliskimi, przyjaciółmi naszą życiową pasją, także słowem Bożym. Oczywiście nie zachęcam do tego, żeby każde spotkanie towarzyskie przebiegało w takiej poważnej scenerii, bo moglibyśmy zamęczyć siebie i innych, ale czy wszystkie nasze relacje nie opierają się o odgrywane role, w których jesteśmy albo dziećmi, albo zależni od innych, albo niepoważni? W każdym bądź razie przyjmujemy wyznaczone role, z których być może już dawno wyrośliśmy, ale odgrywamy je po raz kolejny, kiedy pojawiamy się w gronie bliskich znajomych czy rodziny.
Oczywiście być sobą to jest ryzyko, które Jezus także podejmuje. Reakcja na otwarcie serca jest podwójna. Dlatego też nie w każdym środowisku czy sytuacji da się otworzyć serce i być tak do końca sobą. Ale jednak jeśli nie próbujemy, to jest to poważna dysfunkcja naszej osobowości.
Podwójna rekcja czeka tego, kto chce być sobą. Z taką rekcją spotkał się także Jezus w Nazarecie. Pierwsza pozytywna reakcja to zdumienie: Byli zdumieni i pytali: „Skąd u Niego ta mądrość i cuda?” Na tym etapie jeszcze wydaje się, że jest to reakcja pozytywna. Greckie słowo zdumiewać się ma dwa odcienie: zachwycać się, ale także lekceważyć. Tutaj wydaje się, że ludzie zdumiewają się, zachwycając się odrobinę mądrością Jezusa. I to jest pierwsza reakcja, z którą możemy się spotkać, gdy otwieramy nasze serca: Jesteś niezwykły! Trochę inny od nas, ale w tej inności zdumiewający i bardzo piękny. Inny, czyli trochę nie nasz. Widać, że wyrosłeś wśród nas, ale do końca nie należysz do nas, jest w tobie jakaś tajemnica, piękno, i cieszymy się, że mogliśmy to odkryć.
Rozmawiałem ostatnio z moją siostrą, która ma prawie dwumiesięcznego małego Julka. To dziecko ma już swój świat emocji, myśli, czuje i jest kompletnym człowiekiem, który będzie się teraz rozwijał. Siostra mówiła, patrząc na synka z zachwytem: On jest taki jakiś nie nasz. On jest bardziej Boży niż nasz. Jest taki piękny i taki już skomplikowany. Ma w sobie wszystko, ale myśmy mu tego wszystkiego nie dali. On nie jest nasz. On jest Boży bardziej niż nasz. Bardzo piękna reakcja rodziców nie tylko na małe dziecko, ale także na te dorosłe już dzieci – rodzice otwierają się na inność, na świat ukryty w ich dziecku, który często jest zupełnie nierozpoznany i niedotknięty. Nie każą dziecku wciąż tkwić tylko w starej roli, jakby ciągle chcieli ubierać je w dziecinne ubranka, ale traktują je jak partnera i otwierają przed nim swój świat emocji, przeżyć, a dorosłe dziecko może otworzyć ten świat emocji i przeżyć przed nimi. Przepiękna i ogromna rola rodziców. I pierwsza reakcja – zdumienie i zachwyt wobec serca, które otwiera się przed nami.
Druga reakcja jest oczywiście diametralnie różna i już za chwilę Jezus jej doświadczy. Mieszkańcy Nazaretu pytają: „Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego Matce nie jest na imię Mariam, a Jego braciom Jakub, Józef, Szymon i Juda? Także Jego siostry czy nie żyją wszystkie u nas? Skądże więc ma to wszystko?” I powątpiewali o Nim. Nic specjalnego w Nim nie odkrywam, znany, stary, dobry Jezus. Patrzą na Niego przez pryzmat stereotypów i tego, jak zapamiętali Go jeszcze z dzieciństwa czy lat młodości. Nic w tobie nie odkrywam. Niczym mnie nie zaskoczysz, bo już cię zaszufladkowałem – tak wydają się mówić mieszkańcy Nazaretu. Również my mówimy tak często do tych, którzy otwierają przed nami swoje serce: Ja już wiem, co o tobie myśleć. Jakie jeszcze objawienie nosisz w sobie, jaką tajemnicę?! Czym możesz mnie zaskoczyć?!
Bóg i człowiek ryzykują podobnie, kiedy się otwierają. Ryzykują albo zachwyt, albo lekceważenie. Jezusa to lekceważenie wyraźnie boli, kiedy podkreśla: Tylko w swojej ojczyźnie i w swoim domu może być prorok lekceważony. Swoja ojczyzna i swój dom – gdyby to nie było miejsce bliskie Jezusowi i bliscy ludzie, nie podkreślałby tego tak bardzo, że są swoi. To wtedy podwójnie boli. Po drugie Jezus mówi, że ludzie Go po prostu zlekceważyli, czyli zupełnie nie odkryli tego, co chciał im powiedzieć.
W takiej sytuacji można albo zamknąć się w sobie, czyli wrócić do roli, którą nam wyznaczono w naszym środowisku czy rodzinie. Na przykład wrócić do roli dziecka, błazna czy jakiejkolwiek roli, którą gramy w naszych środowiskach. A można nie dać za wygraną, nie dać stłamsić w sobie pragnienia bycia sobą i jeszcze próbować.
Jezus pozostanie sobą i nie da się wtłoczyć z powrotem w tę rolę, w jakiej chcieliby Go widzieć mieszkańcy z Nazaretu. Także nie ucieknie z Nazaretu. Zdziałał tam jednak kilka cudów. Niewiele, ale zdziałał, czyli pokazał, kim jest. Był sobą do końca. Już teraz nie słowami, ale tym, co robił, po prostu był sobą. Może to jest jakiś sposób wyjścia. Kiedy nie da się mówić o tym, co przeżywamy i dzielić się tym, co dla nas ważne, to można to jeszcze pokazać na zewnątrz przez naszą troskę, miłość, bezinteresowność. Ale na pewno nie przez odgrywanie starych ról, tak jakbyśmy się wciskali w stare ubranka z naszego dzieciństwa.
Jezus pokazuje swoją prawdziwą twarz, prawdziwe kolory. W tym kontekście chciałem zaproponować piosenkę True Colours w wykonaniu Evy Cassidy. Zacytuję tylko refren, bo właściwie on mówi wszystko i pasuje doskonale do dzisiejszego słowa:
Ale ja widzę twoje prawdziwe kolory przebijające na zewnątrz.
Widzę twoje prawdziwe kolory i właśnie dlatego cię kocham.
Więc nie bój się pokazać ich, twoich prawdziwych kolorów, które są tak piękne jak tęcza.
Widzę twoje prawdziwe kolory i właśnie dlatego cię kocham.
Kochać można tylko prawdziwą osobę, która pokazuje swoje prawdziwe kolory czy prawdziwą twarz, a nie tę, która zakłada maski, wciska się w stare ubranka, odgrywa swoje odwieczne życiowe role.
Kochać można tylko prawdziwego Jezusa, tego bardzo ludzkiego, który uczy nas, jak być sobą, i tego Boskiego, który leczy nasze serca z lęku przed byciem sobą. Kochać można tego Jezusa, który także nie raz jeszcze mnie zaskoczy tym, kim jest. Tak jak osoba, jeśli potraktujemy ją poważnie, będzie nas jeszcze zaskakiwała swoim bogactwem, swoją osobowością. Kochać innych znaczy także pozwolić sobie być sobą, bo być sobą znaczy kochać innych, pokazać im swoją prawdziwą twarz. Czy warto ryzykować ten krok? Myślę, że każdy musi zdecydować to w swoim sercu.
Ksiądz Marcin Kowalski