Dobre Słowo 11.11.2012 r.
„Wrzucić” całe swoje życie
Kiedy w wakacje pracowałem w Nowym Jorku na Bronxie, jednym z moich ulubionych zajęć, kiedy miałem dzień wolny, były wyprawy na Manhattan. Jechało się tam metrem nr 5. Droga zajmowała mniej więcej 45 minut do Grand Central – dużej stacji na Manhattanie. Stamtąd było tylko już kilka przecznic do mojego ulubionego miejsca w mieście – Public Library, dużej miejskiej biblioteki.
Lubiłem to miejsce z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zawsze było tam mnóstwo ludzi. Kiedy wchodziło się na Piątą Aleję, to trudno było nie otrzeć się o kogoś. Tłum po prostu niósł człowieka. Po drugie to miejsce − Public Library − miało też wielkie schody, na których lubiłem sobie siadać i – zrobiwszy chwilkę przerwy – patrzeć na ludzi przechodzących obok, na ten różnokolorowy tłum, turystów ze wszystkich zakątków świata – Amerykanów, Azjatów, Afrykańczyków. Wszystko mieszało się tam jak w tyglu, ludzie biegli do pracy lub wracali z pracy, white colors – białe kołnierzyki, czyli biznesmeni, menadżerowie. Lubiłem patrzeć na nich i myśleć, dokąd biegną, co za życie niosą na swych barkach, czasami modliłem się za tych, którzy przechodzili, patrząc na ich twarze. Myślałem sobie, że to trochę nieproduktywne spędzanie czasu, takie mało twórcze – siedzieć i gapić się na ludzi, ale Jezus robi dzisiaj w Ewangelii dokładnie to samo.
Jezus znajduje czas, żeby usiąść na dziedzińcu świątynnym, tam, gdzie było 13 skarbon świątynnych, i po prostu patrzeć na ludzi. Moje spojrzenie od Jezusowego różni to, że ja musiałem sobie wyobrażać życie tych ludzi, a On je po prostu zna. Dziś także tu siedzi i wpatruje się w nas. Kiedy patrzy na każdego z nas, czyta w naszych sercach, nie musi wyobrażać sobie historii naszego życia. On wie, co się w nas dzieje, wie z czym przychodzimy dzisiaj na Eucharystię. On zna każdego z nas i drogę od początku do końca.
Pan czyta w naszych sercach i wyczytuje także naszą ludzką biedę, bo dzisiaj słowo sporo mówi o tym, ale nie po to, żeby nas obnażyć czy upokorzyć, ale żeby pokazać nam prawdę o nas, także to, jak ta ludzka bieda wzywa obecności Jezusa i potrzebuje Jego miłości.
Ten patrzący Pan także mówi do nas przez swoje słowo. Dzisiaj stawia przed nami dwie kobiety, dwa przykłady ludzkiej biedy – wdowę z Sarepty Sydońskiej i wdowę z Ewangelii, z dziedzińca świątynnego, dwie zupełnie różne postacie i dwie zupełnie różne historie ludzkiej biedy, która woła o Bożą obecność.
Czytając historię wdowy z Sarepty Sydońskiej, jesteśmy na północy, poza granicami Izraela, na terytorium pogańskim. Kobieta jest poganką, żyje w okolicach Sydonu, czyli dzisiejszego Libanu, Syrii. Tam udaje się prorok Eliasz, opuszczając granice Izraela, przepowiada także poza ziemią Pana.
Ta wdowa przeżywa swoją biedę na dwa sposoby. Po pierwsze jest wdową. To jest bieda – powiedzielibyśmy − relacyjna. Ona nie ma w życiu na kim się oprzeć, brakuje jej męża, więc sporo rzeczy musi robić sama. Jest skazana na samotność, mimo że ma syna. Ale z tej opowieści wynika, że ona bardziej się o niego troszczy, syn nie jest dla niej podporą. Ona musi zabiegać o jego utrzymanie. Brakuje jej realnego oparcia w człowieku. To jest bieda relacji, które są bardzo ograniczone, praktycznie do mojej jednej ukochanej osoby, o którą się troszczę. Pan posyła jej proroka Eliasza – mężczyznę – także po to, żeby wypełnił tę pierwszą biedę, pustkę relacji. To jest ważne, że Bóg nie odpowiada tylko na duchowe pragnienia naszych serc, odpowiada także na pragnienia z krwi i ciała, na obecność drugiej osoby.
Motyw Eliasza, który wypełni pustkę w sercu i w życiu tej wdowy, nierozwinięty w słowie, rozwija bardzo pięknie Paolo Coelho w swojej książce Piąta góra. Eliasz w książce nie tylko zostanie u tej wdowy, ale zakocha się w niej i ona w nim także. Ta odwzajemniona miłość potem będzie musiała się skończyć, ale oboje podarują sobie mnóstwo w tym czasie. On będzie dla niej oparciem, ona nauczy go zupełnie inaczej patrzeć na świata, innej wrażliwości.
To bardzo piękna intuicja, że Bóg odpowiada na biedę naszych relacji, posyłając konkretne osoby, dając nam konkretnych ludzi, bo wie, jak bardzo ich potrzebujemy. Nic w tej historii by się nie stało, gdyby kobieta nie otwarła swoich drzwi przed Eliaszem, gdyby nie odpowiedziała na jego wołanie, gdyby po prostu zatrzasnęła swój dom ze strachu przed drugim. Trzeba trochę odwagi, żeby przyjąć tych, których nam daje Pan jako lekarstwo na biedę naszych relacji.
Druga bieda, na którą cierpi ta wdowa, jest chyba bardziej dojmująca. Ona, przyzwyczajona do tego, że musi sobie radzić sama w życiu, musiała być twardą kobietą, musiała liczyć na siebie. Kiedy zbiera drewno, żeby zrobić sobie i synowi posiłek, myśli, że to jest już ostatni posiłek. Będzie pracowała, dopóki wystarczy jej sił, ale brakuje jej nadziei na przyszłość. Robi w życiu wszystko, co jest w jej mocy, ale bez żadnej perspektywy, bez nadziei i radości. Często tak jest w naszym życiu, dużo rzeczy robimy, troszczymy się, biegamy i pracujemy dla naszych ukochanych bez radości, bez nadziei, bez perspektywy na przyszłość.
Na tą przyszłość może ją otworzyć tylko słowo Boże. Eliasz właśnie w ten sposób wywołuje ją z tego zamknięcia, z jej biedy. Mówi: Zaufaj mi. Jeśli przygotujesz posiłek najpierw mnie, a potem sobie i twojemu synowi, wypełni się w twoim życiu słowo Pana, który obiecał, że baryłka się nie wyczerpie, a dzban mąki się nie opróżni, dopóki Pan nie ześle deszczu. Czego on jej uczy w tej scenie? – On jej uczy zaufania w słowo Boże. On jej uczy tego, że w naszej ludzkiej biedzie − jakkolwiek musimy tu pracować i liczyć na siebie – to słowo kreuje naszą przyszłość. Trzeba być otwartym na to, co chce zrobić dla mnie Pan. Nie mogę ograniczyć mojego życia tylko do wymiaru pracy, zabiegania – po prostu do mojej biedy, bo braknie mi właściwej perspektywy w przeżywaniu tego, co tu mam, praca stanie się udręką, a na końcu pomrzemy.
Eliasz otwiera ją na słowo i wydobywa z ludzkiej biedy skupienia tylko na tym, co tutaj, tylko na tym, co ja mam zrobić. Eliasz przekonuje, że słowo może zrobić dla niej więcej. Wielkość tej kobiety polega na tym, że zaufała prorokowi i jego słowu, wydobywa się ze swojej biedy, ograniczonych relacji i ograniczonego spojrzenia na życie, w którym wszystko zależy od moich sił.
Podobnie heroiczna − a nawet bardziej − jest wdowa w Ewangelii, o której mówi Jezus. Cudowna musiała być ta scena, kiedy wpatrywał się w nią. Nie wiem, jak usłyszał, że wrzucała tam tylko dwa pieniążki. W świątyni jerozolimskiej był dziedziniec, na którym stała skarbona. Do tego dziedzińca dostęp miały także kobiety. Od dziedzińca kobiet wchodziło się na dziedziniec ze skarboną, a właściwie stało tam 13 dużych skarbon, z których każda miała kształt rogu, wąskiego u góry i rozszerzającego się u dołu. Pierwszych kilka skarbon przeznaczonych było na ofiary obowiązkowe na świątynię, a kolejne na tak zwane ofiary dobrowolne i tam często stał kapłan, który ogłaszał publicznie, jaką sumę się składało. Może tak właśnie było – uboga wdowa podszedłszy wrzuciła dwa pieniążki i kapłan ogłosił: 1 grosz. Ciekawe, jaka była reakcja stojących obok, którzy wrzucali mnóstwo – jak mówi Marek: Wielu bogatych wrzucało wiele. Ona wrzuciła tylko swoje dwa pieniążki, odważyła się. Kapłan wypowiedział to być może na głos, Jezus to usłyszał, ludzie dokoła mogli rozejrzeć się po sobie z drwiącym uśmiechem, ale nie Jezus, bo cokolwiek składamy Mu w ofierze, On wie, że składamy to z naszego serca, jeśli rzeczywiście tak jest.
Jezus czyta w naszym sercu. Nasze ofiary mają dla Niego bardzo osobisty charakter. Te dwa pieniążki − jak podkreśla Marek − znaczą, że jeden mogła zatrzymać dla siebie, bo przecież miała dwa. Mogła zostawić chociaż jeden na to, żeby zapewnić sobie jakąś przyszłość, chociaż jeden zostawić dla siebie na czarną godzinę. Nie. Ona wrzuca dwa pieniążki, to jest niewiele, ale dla niej to jest całe życie, całe utrzymanie. Jeden grosik zaledwie, ale dla niej całe życie. W naszym tłumaczeniu to zupełnie nie wychodzi, ale jak mówi św. Marek w tekście greckim: wrzuciła całe swoje życie. Najpiękniejsze jest to dosłowne tłumaczenie. Ona tam się rzuca w ramiona Boże, wrzuca do skarbony całe swoje życie, tak naprawdę nic nie zostawiając dla siebie. Czy ona jest biedna? – Nie powiedziałbym. Jeśli rzuca się całe życie w Boże ręce, to otrzymuje się wszystko od Boga. Kiedy ty przestajesz troszczyć się o siebie, to Bóg zajmuje twoje miejsce, bo ktoś musi się o ciebie troszczyć i to On od tej chwili bierze twoje życie w swoje ręce. Tylko czy masz odwagę wrzucić całe swoje życie, już nie do jakieś skarbony, ale w Jego serce, w Jego ręce?
Jezus nie tylko patrzy dziś na nas, ale także zaprasza, byśmy wyszli ze swojej biedy, biedy ograniczonych relacji, i dostrzegli tych, których Pan nam daje, przez których przynosi swoją obecność, słowo, miłość. Nie jesteśmy skazani na samotność, tylko szeroko otwórzmy oczy. Pan prosi, żebyśmy wyszli z kręgu zabiegania o własnych siłach o nasze życie i uwierzyli słowu, które może nas zmieniać. Prosi wreszcie, żebyśmy wrzucili całe nasze życie w Jego serce. Możemy sobie wyobrazić, że tu już nie stoi dzisiaj jakaś skarbona, ale stoi Jezus ze swoim sercem. Wrzuć więc całe swoje życie w Niego, a zobaczysz, co otrzymasz. Amen.
Ksiądz Marcin Kowalski