ks. Mariusz Szmajdziński
Pojedynek z ziarnem
Przypowieść o siewcy zapadła mi głęboko w pamięci. W liturgii Kościoła była ona czytana dwa dni po tragicznym wydarzeniu w dniu 11 września 2001 r. Wszyscy z przerażeniem patrzyliśmy jak człowiek może zasiać zło, zniszczenie, śmierć. Z niedowierzaniem słuchaliśmy jak wielką liczbę ofiar zbiera ta tragedia – plon zniszczenia idący już nie w setki, ale w tysiące ofiar. Bolesny plon zagłady, którą człowiek obmyślił, przygotował i wyrządził człowiekowi. Słowa o siewcy wówczas rozbrzmiewały w niezwykle dramatyczny sposób. Zasiew śmierć przyniósł tak wielki plon, gdyż został rzucony bardzo precyzyjnie – posługując się obrazami z dzisiejszej Ewangelii został on rzucony na taką glebę, która wyda plon zadowalający siewcę. W tym roku mija dziesięć lat od tamtego tragicznego zasiewu.
Żaden siewca nie lubi traci ziarna. Jest ono zbyt cenne. To jest owoc wcześniejszej ciężkiej pracy: zasiewu, pielęgnacji, żniw. Jest to także plon na następny rok. Dlatego jako owoc wysiłku i nadzieja na przyszłość jest starannie rzucane tam, gdzie będzie mogło rosnąć i wydawać spodziewany plon. Widzimy jak teraz dojrzewają łany zbóż na naszych polach. To owoc siewcy, ale i zarazem jego radość, że dobrze rzucone ziarno wydaje oczekiwany plon. To także nasza radość (a przynajmniej być taką powinna), bo patrzymy na to, co nam później chleb codzienny przyniesie.
Dzisiejsza Ewangelia pokazuje nam jednak zupełnie coś innego. „Oto siewca wyszedł siać, a gdy siał…”. Przypowieść wydaje się wskazywać, że ów siewca zamaszystym ruchem rzuca ziarno, nie zwracając specjalnie uwagi, gdzie ono wpadnie. Dlatego właśnie część padła na drogę, skałę, między ciernie, a zatem uległa zniszczeniu, bezpowrotnej stracie. Tylko część padła tam, gdzie powinna – na żyzną glebę. Można zatem zapytać się czemu ów siewca tak rozrzutnie lub nawet lekkomyślnie obchodzi się z plonem swojej pracy. Jakby bez zastanowienia rzuca ziarno tam, gdzie popadnie, nie przejmując się jego dalszym losem. Zadziwienie nad słowami Pana Jezusa zapisali już Ewangeliści w prośbie uczniów, aby wytłumaczył im tę przypowieść. W wyjaśnieniu wszystkie szczegóły nabierają sensu, a przede wszystkim zostaje wyjaśniony każdy rodzaj gleby, która nie oczekiwania staje się ludzkim sercem. Według słów Chrystusa więc prawdziwy zasiew, a zatem także plon, dokonuje się w człowieku, w nas samych. W tym momencie zostają niejako odwrócone role. To nie Siewca marnuje ziarno, swoje słowo, lecz robimy to my sami, będąc złą glebą. Jak bowiem ziarno potrzebuje odpowiedniego miejsca do wzrostu i wydania plonu, tak również i słowo Boże potrzebuje żywej gleby naszego serca.
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że bardzo dużo mówi się do nas. W domu, w szkole, na uczelni czy w miejscu naszej pracy czasami aż zalewa nas już nie potok, ale ocean słów, przelewający się całymi kaskadami powiedzeń, nawoływań, perswazji. Tak samo, gdy słuchamy radia czy oglądamy telewizję, padają na nas słowa różnych „nauczycieli”, guru, polityków, którzy przemawiają do nas na różne sposoby, by przekonać nas do swych racji, by stać się dla nas modelem. Ile z tego jesteśmy w stanie zapamiętać? Każdy sam może sobie odpowiedzieć. Ważniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie – dlaczego jesteśmy zalewani tak wielką ilością słów i to czasami w bardzo agresywny sposób? Pomijając te przypadki, kiedy swoim słowo-potokiem zalewa nas ktoś, kto tylko lubi mówić, a dokładnie ten, kto upaja się własnym głosem, musimy sobie uświadomić, że bardzo często mówiący chce zdobyć przewagę nad tym, kto go słucha. I nie chodzi tu wcale o jakiś słowny pojedynek na zasadzie, kto dłużej mówić potrafi, kto więcej słów w tym samym czasie wypowie. Ten, kto do nas mówi, poprzez swoje słowa – świadomie lub nie – zasiewa w nas swoje idee. Jeżeli mówca jest człowiekiem prawym i dobrym, przez jego słowa może przyjść do nas dobro. Co jednak zasiewa do naszych głów i serc człowiek bez zasad, lub więcej – świadomie szerzący zło? Myślę, że chwila dobrej krytycznej refleksji pozwoli odpowiedzieć, co się dzieje z nami jeżeli jesteśmy otwarcie na słuchanie tego rodzaju „idoli”.
Słowo Boga, w przeciwieństwie do innych słów, jest ziarnem, które nie pozostaje bezskuteczne. To nie jest martwy tekst czy puste słowo. Książka, którą można odłożyć i po latach do niej wrócić; słowo, które można zapomnieć i poprosić o przypomnienie go. Bardzo wyraźnie tę prawdę pokazuje nam dzisiejsze pierwsze czytanie: „Zaiste (…) – mówi Bóg – słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem”. Wielka prawda kryje się w samym „słowie”. Hebrajski rzeczownik dabar to coś o wiele więcej niż tylko słowo. Oznacza ono tak samo rzecz lub wydarzenie. Dabar to słowo z mocą sprawczą. Bóg wypowiedział swoje słowo i stało się (por. Rdz 1,3). Roman Brandstaetter proponował tłumaczyć ten hebrajski rzeczownik jako „słowoczyn”, bo słowo Boga to żywioł, który wychodząc z Jego ust zaczyna żyć i działać z mocą. Największym Jego Słowem było To, które stało się ciałem i zamieszkało pośród nas (por. J 1,14). Wobec tego żywiołu (zwróćmy uwagę, w pierwszym czytaniu dabar jest porównany do ulewy i śniegu) nie można pozostać obojętnym.
Czym wobec tego jest ta gleba nieurodzajna, która nie pozwala wzrosnąć ziarnu słowa Bożego? A dokładnie – kim są ci, których ona symbolizuje? To ci, którzy na słowo Boga są zamknięci całkowicie. Są oni głusi, nieczuli, a w konsekwencji jałowi. Czy w tym pojedynku (jeśli tak można byłoby porównać owo starcie się ziarna z glebą) są oni zwycięzcami? Pozornie odpowiedź wydaje się pozytywna. Siewca źle „trafił” ziarnem. Rzucił on je tam, gdzie wydaje się, że nic z niego nie wzejdzie. Jednak jeszcze raz zajrzyjmy do pierwszego czytania. „Słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem”. Wolą Boga jest nas wszystkich zbawić. Chrystus, Słowo Boże, tego dokonał i dzięki temu – jak mówi Paweł Apostoł w drugim czytaniu – „już posiadamy pierwsze dary Ducha (…), oczekując przybrania za synów – odkupienia naszego ciała”. W tym wszystkim musi być jednak nasza odpowiedź, bo słowo wzrasta w dialogu. Serce – jak to bardzo pięknie określa Stary Testament – żywe i słuchające jest w stanie wydać plon obfity, rozwijający się w po dziesięcio- czy stokroć. W tym właśnie objawi się dynamizm słowa Bożego, tego „słowoczynu” jako żywioł. Nieprzyjęcie tego słowa natomiast staje się wyrokiem przeciwko nam samym. To nie ziarno zatem nie wydaje plonu, lecz my. To nie słowo jest bezowocne, lecz my sami. W takim przypadku to słowo wraca – jak słyszeliśmy w pierwszym czytaniu – po wypełnieniu swojego posłannictwa. Nie wraca ono puste, lecz staje się świadectwem przeciwko nam. Tak więc w tym pojedynku ze słowem my – jeżeli glebą jałową, skalistą, cierniami zagłuszoną jesteśmy – wychodzimy przegrani. Nie ziarno, lecz my plonu nie przynosimy, a przez to zrywamy zbawczy dialog z Bogiem.
Przypomnijmy słowa z początku. Żaden siewca nie lubi traci ziarna. Jest ono zbyt cenne. Dla nas najcenniejszym ziarnem jest słowo Boga, gdyż ono daje nam życie. To ziarno jest do nas zasiewane właśnie teraz w Eucharystii przez słowo Boże i Chleb żywy, który zbiera w sobie ziarna jako owoc pracy naszych rąk. Co się stanie dziś z tym ziarnem? Jaki ono wyda plon? Będzie on trzydziesto-, sześćdziesięcio-, czy stokrotny? Czy też jako zamknięci, nieczuli i jałowi nie wydamy żadnego plonu? Chrystus wyraźnie zwraca uwagę na naszą kondycję, przywołując słowa proroka Izajasza: „Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił”. Ale jednocześnie zaraz dodaje: „Szczęśliwe oczy wasze, że widzą, i uszy wasze, że słyszą”. Czy zatem nasze oczy i uszy są szczęśliwe z powodu przyjęcia słowa, czy też może serce nasze stwardniało i dobrego plonu przynieść już nie jesteśmy w stanie? Patrzymy na dorastające, a właściwie już dojrzewające, łany zbóż na naszych polskich polach. A co jest z naszym plonem, od którego przecież zależy nasze zbawienie?