ks. Mariusz Szmajdziński
Najstarszy zawód świata
Czas Wielkiego Postu powoli dobiega końca. Za tydzień będziemy świadkami uroczystego wjazdu Chrystusa do Jerozolimy, co rozpocznie bezpośredni okres przed Jego męką i śmiercią. Kończy się zatem szczególny czas naszej poprawy, naszego powrotu do Boga, czyli nawrócenia. Warto więc już dokonać w dzisiejszą niedzielę swego rodzaju rozrachunku, co udało nam się zrobić przez ten czas, na ile spełniliśmy do tej pory poczynione u progu Wielkiego Postu obietnice.
Czas jest ku temu bardzo sposobny, bo po pierwsze – jest jeszcze szansa coś zrobić w tym zakresie jeśli uznamy, że minione dni, tygodnie przemknęły nam przez palce; a po drugie – do zasadniczych zmian w naszym życiu, oczywiście zmian na lepsze, zachęca nas dzisiejsza liturgia Słowa Bożego. Czy właśnie nie o tym mówią słowa z pierwszego czytania: Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Mamy zostawić grzech, a także rozpacz i brak nadziei, jaka często w nas się pojawia z powodu oddalenia się od Boga, aby już jako odrodzeni do nowego życia wszystkim ludziom opowiadać chwałę Bożą. Paweł Apostoł jeszcze bardziej zachęca nas do wykorzystania tego czasu na nawrócenie i bycia kimś nowym w Chrystusie. On, który na progu Wielkiego Postu mówił nam: Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień Zbawienia, dziś poprzez swój przykład poucza nas, abyśmy zapominając o tym, co za nami, wytężali siły ku temu, co przede nami. Największą zachętą ku przemianie są jednak Chrystusowe słowa: Idź, a od tej chwili już nie grzesz. Jest to więc dla nas głos przysłowiowego ostatniego dzwonka, aby skorzystać ze spowiedzi, przyjąć pouczenia i zachęty rekolekcyjne, porzucić to, co nas zniewala i obciąża duchowo, co nas oddala od Boga i drugiego człowieka. Słowem – by się stać kimś innym, nowym, lepszym.
To słyszymy właściwie cały czas w swoim życiu, w Kościele, a w okresie Wielkiego Postu szczególnie. By te słowa o naszej przemianie nie pozostały jednak w oderwaniu od naszego życia, zatrzymajmy się na dwu konkretnych sytuacjach zaczerpniętych z dzisiejszej Ewangelii, grzeszniku i grzechu.
Nauczycielu, tę kobietę dopiero co pochwycono na cudzołóstwie. O czym tak naprawdę świadczą te słowa? Faryzeusze musieli tę kobietę szpiegować, czatować na nią, kiedy będą mogli wyciągnąć ją z łóżka. Rysuje się nam tutaj sytuacja podglądactwa, szpiegowania, tropienia. Chyba tak to wyglądało. W tych słowach więc jest jakieś zwierzęce zadowolenie z tego, że ofiara wpadła wreszcie w sidło. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. Istotnie tak było. Prawo Starego Testamentu regulowało każdy odcinek ludzkiego życia. Nie mogło więc ominąć sytuacji, kiedy łamane jest szóste przykazanie Dekalogu. Myślenie faryzeuszy jest bardzo schematyczne: zbrodnia i kara. Musi zatem zapaść wyrok na ową kobietę. Gdy stawia się jakiś paragraf obok określonej zbrodni czy grzechu, to wówczas wyrok ma pozór matematycznego równania. Dlatego faryzeusze pytają się: A Ty co powiesz?. I tu wyszła cała ich perfidia. Zastawili na Jezusa pułapkę. Była nią owa kobieta. Jak więc ją potraktowali? O wiele gorzej niż ci, co na przykład korzystali z jej usług za pieniądze. Pułapka polegała na tym, że jeśli Jezus uniewinniłby ją, to jawnie podepcze Prawo. Jeśli natomiast ją skarze, to automatycznie traci miano miłosiernego i przyjaciela grzeszników, a ponadto wystąpi przeciw ówczesnemu prawu państwowemu, gdyż wydanie wyroku śmierci należało tylko do trybunału rzymskiego.
Co robi Jezus? Nie zwraca uwagi na tę paskudną sytuację, bowiem schyliwszy się, pisał palcem po ziemi. Tu uwaga na marginesie. Tekst ten bowiem jest swego rodzaju gratką dla biblistów. Po pierwsze, w jakim języku pisał Jezus? Po hebrajsku, aramejsku, grecku czy łacinie? Mógł w każdym z tych czterech, gdyż były one znane i używane w tamtych czasach w Izraelu. Po drugie, co pisał? Hieronim uważa, że wypisywał grzechy oskarżycieli. Wydaje się, że taką właśnie koncepcję przyjął Gibson w filmie „Pasja”, bowiem Jezus kreśli na ziemi znak przypominający hebrajską literę lamed, która stanowi początek słowa lo’ – „nie”, partykuły negacji rozpoczynającej przykazania: „nie zabijaj”, „nie cudzołóż”, „nie kradnij”. Inni uważają, że Jezus zajął się pisaniem, żeby nie patrzeć w oczy owej kobiecie, a przez to nie powiększać jej wstydu albo że nie chciał patrzeć na odrażający wzrok faryzeuszów i uczonych w Piśmie. Jeszcze inni mówią, że w ten sposób pokazał, iż panuje nad sytuacją i nie pozwala dyrygować sobą. Jest jeszcze inna interpretacja, być może najbardziej prawdopodobna. W Księdze Jeremiasza czytamy: Wszyscy, którzy Cię opuszczają, będą zawstydzeni. Ci, którzy oddalają się od Ciebie, będą zapisani na ziemi, bo opuścili źródło żywej wody, Pana (Jr 17,13). Gest Jezusa w ten sposób metaforycznie pokazuje faryzeuszom jak bardzo oddalili się oni od Boga, który jest źródłem żywej wody, a skupili się tylko na literze Prawa. Odpowiada to wcześniejszemu rozdziałowi Ewangelii Janowej, w którym Jezus mówi, że jest źródłem wody życia. Kto nie wierzy w Niego, ten wysycha.
Kiedy domagano się wyroku, Jezus podniósł się i odpowiedział – skarzcie ją, ukamienujcie zgodnie z Prawem, jednak dopowiada: kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem. Po czym znów zajmuje się pisaniem. Zostawia zatem każdego sam na sam z własnym sumieniem. Każdy więc został zmuszony do rozliczenia się z własnych grzechów, zwłaszcza tych dokładnie skrywanych. Wywołało to tak nieprzyjemną sytuację, że jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych. Odeszli wszyscy.
To obraz grzesznika, który rysuje przed nami Ewangelia – kobieta, która usłyszała: Idź, a od tej chwili już nie grzesz!, czyli przestań szkodzić samej sobie i czynić źle innym. Owo „idź” znaczy odzyskaj twoją godność i stań się kimś nowym, lepszym. Jezus rozgrzesza ową grzeszną kobietę i ufa, że nie będzie już grzeszyć i że rozpocznie nowe życie, które będzie odpowiadać jej człowieczeństwu.
Przejdźmy zatem teraz do grzechu. Z tymże nie bądźmy jak faryzeusze z dzisiejszej Ewangelii, szukający grzechu u innych, lecz odnajdźmy go w sobie. Każdy z nas, jeśli uczciwie spojrzy na własne postępowanie, znajdzie wiele grzechów w swoim. Ponownie więc dokonajmy swego rodzaju konkretyzacji i wybierzmy jeden z nich – ten, który widzimy właśnie w dzisiejszej Ewangelii, czyli wyznawanie cudzych grzechów. Nauka wypływająca z tej niedzielnej liturgii Słowa powinna wystarczyć, aby żaden chrześcijanin, a zatem żaden z nas już nigdy nie wypowiedział słowa potępienia na swojego bliźniego, aby nigdy nie przyszło nam do głowy wymierzać komuś karę według naszego mniemania. A jednak tak nie jest! Dalej wykonujemy, może właściwsze słowo to – paramy się tym najstarszym zawodem świata, czyli wyznawaniem cudzych grzechów. Zawód, który czasami staje się wręcz zabawą towarzyską, w której bierzemy wszyscy bez wyjątku udział. Czy ktoś nie obmawiał? Jesteśmy zatem podobni do owej sfory, szpiegującej i podglądającej swoją ofiarę, aby później ją wytkać palcami i skazywać na potępienie. Może tylko z tą różnicą, że – na co zwraca uwagę A. Prozanto w książce „Niewygodne Ewangelie” – kamienie zastąpiliśmy błotem. A błoto jest przecież dopuszczalne. Ono w końcu tylko brudzi, a nie rani albo zabija jak kamienie. Albo jesteśmy jeszcze większymi „estetami” i używamy etykietek. Mamy ich w zanadrzu tysiące i kiedy zobaczymy kogoś drugiego, to dobrze wiemy którą wyciągnąć i doczepić. Jest tak kiedy włączymy telewizor, zobaczymy przez okno sąsiada, jedziemy w autobusie z innymi do pracy czy nawet teraz, kiedy rozglądamy się po kościele. Tak bardzo wszyscy oni są w moim przekonaniu „nieczyści”, że nie chcę ich – jak faryzeusze – tknąć ich palcem, tzn. pomóc drugiemu człowiekowi wyjść z jego poniżenia, bo mniemam sobie, że już i tak dobrym nie będzie, że mu nic nie pomoże, że nie ma dla niego nawet miłosierdzia. Mogę jedynie wziąć go na przysłowiowe języki. I wówczas staje się wyjątkowym oprawcą. Bardzo paskudnym oprawcą.
Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie – czy nigdy nie zaniepokoi mnie oskarżające wyzwanie Chrystusa: kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem? Trzeba być ślepym, aby potępiać innych. Nikt z nas przecież nie może mieć tak silnych i czystych zarazem rąk, aby móc rzucić kamieniem czy błotem w drugiego człowieka, jeśli uświadomimy sobie własne grzechy.
Najbardziej ohydna w tym wszystkim jest plotka – grzech najczęściej nie do odwrócenia. Powiesz coś na kogoś do drugiej osoby, ta przekaże dalej dodając coś od siebie i tak ta plotka rośnie i rośnie. A biedny człowiek „wzięty na języki” jest najczęściej skazany do końca życia na noszenie tej plotki. Rzymski poeta Wergiliusz porównuje ją do małej muszki, która wpada do wioski. Na początku jest żwawa. Siada to tu, to tam. Przeskakuje szybko z miejsca na miejsce. Jednak za każdym razem jak siądzie, to skubnie co nieco, a przez to robi się coraz większa i cięższa. Gdy doleci do połowy wioski jest już dużą, dobrze widoczną muchą, siadającą częściej i na dużej. I tak dolatuje, a właściwie dopełza do końca wioski. Jest już wtedy obrzydliwym, wstrętnym gadem, który nie ma sił wyjść z tej wioski. Zostaje więc. To jest plotka – początkowo niewinna i niezauważalna, ale rozchodząca się szybko. Potem wielka i obleśna wypełzająca z naszych ust. Inny przykład z Listu Jakuba. Apostoł porównuje język do steru okrętu. Nadaje on, choć jest to niepozorny przyrząd, bieg jaki odpowiada woli sternika potężnemu okrętowi. Tak samo mały organ, jakim jest język może nadać bieg ludzkiemu życiu. Nie można go ujarzmić – powiada Jakub (Jk 3,1-12).
Plotki, to wyznawanie cudzych grzechów, stało się zajęciem, które nie boi się kryzysu, jak prostytucja. A przecież nie możemy mieć wątpliwości, że każde wypowiedziane w ten sposób słowo będzie wykorzystane przeciwko nam: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą (Mt 7,1n). Tak bowiem zostaną wykorzystane wszystkie moje sądy, plotki, oszczerstwa, oskarżenia, wyroki potępienia na innych. Obmówionym, a dokładnie oskarżonym będą jednak ja. Nastąpi bowiem niezwykła zamiana celu jak w przypadku faryzeuszów w dzisiejszej Ewangelii. Błoto, którym rzucamy na innych – posługując się ponownie przykładem A. Pronzato – trafi w końcu w nas, a nie ma się czemu dziwić – ono rozchlapuje się na boki, na wszystkie strony. Odpowiedzmy sobie na pytanie – czy patrząc w lustro nie widzimy się całych zabłoconych? Jeśli tak, to zostawiając poprzez sakrament pojednania to wszystko, co za nami, wytężajmy siły ku temu, co przede nami, abyśmy i my stali się w tym szczególnym czasie rzeczywiście lepszymi.